sobota, 17 maja 2014

#40

Od 10 do 19, cały dzień w Szczecinie na nogach. Rano kampania wyborcza później festiwal w Książnicy, a na koniec... no właśnie, a na koniec zjebałam. Nie wiem co się ze mną dzieje. Znowu zawaliłam, wiem, że pewnie już macie dość tego "zwaliłam zawaliłam zawaliłam", bo ile można? Czy ja się nigdy nie nauczę, że tak czy siak mam wyrzuty sumienia? Zawsze przed zwaleniem zjedzeniem czegoś niedozwolonego myślę sobie "zjedz, nic Ci nie będzie, zjesz bez wyrzutów sumienia, normalnie, jak inni", a potem i tak mi z tym źle, więc po co mi to? Przecież wolałabym napisać, że poszło mi dobrze i się nie dałam, ale cóż, głupia jestem, słaba jestem. Jedyne co polepsza moją sytuację to naprawdę dużo łażenia, bo przy okazji się zgubiliśmy -,- Oczywiście, śniadanie i obiad były wzorowe, ale wypad z przyjaciółmi do Starbucksa źle się skończył... nawet szkoda o tym wspominać. Oczywiście mama mnie wyśmiała, że i tak nie zjadłam dużo, tak samo przyjaciółka, ale ja wiem swoje, bo wiem jak się z tym czuję. Przyjaciółka nawet zrobiła mi zdjęcie jak jem przy ludziach, bo stwierdziła, ze to niecodzienny widok. Jak ja nisko upadłam.
Spotkanie z dawną koleżanką, która ma anoreksję... stwierdziła, że wyglądałam dzisiaj bardzo ładnie, miło :)
No cóż, dzisiaj znowu kolor czerwony, to oznacza, że jestem słabiuteńka, ale spokojnie. Postaram się... nie! Ja się nie postaram, ja to zrobię, poprawię się!
Od dzisiaj, tego momentu. Nie od jutra! Nie jem słodyczy, zero tolerancji, zero przekraczania bilansów, nie zależy jaka jest sytuacja, po prostu nie zawalam. Nagrodą będzie ten tort w czerwcu, wiem, że nagradzanie się jedzeniem nie jest jakimś zajebistym pomysłem, ale cóż, kto powiedział, że ja miewam zajebiste i mądre pomysły? Bilansu nie napiszę, bo i tak przekroczony i mi wstyd. Jutro naprawa mnie samej. Nic nie jest stracone, right?
Tak w ogóle to od jakiegoś miesiąca nie widzę mojej przyjaciółki zwanej miesiączką, gdzie jesteś? Na razie jeszcze nie jest to moim zmartwieniem, bo zdarzało mi się już mieć nawet 2-3 miesięczną przerwę ot tak, nawet kiedy jeszcze normalnie jadłam.
Wiecie co? Dzisiaj ubrałam sukienkę i przez cały dzień czułam się dosyć dobrze :) Nawet jak to określił mój kolega " jakiś koleś mnie obczajał" hahahah xd

Dzień 5.
"Kiedy zdecydowałaś się odchudzać? Co było impulsem do utraty wagi?"
Oczywiście próbowałam wiele razy i nie dawałam rady, aż do czasu, gdy jakoś na przełomie grudnia 2012/ stycznia 2013 po feriach spędzonych na nartach zgubiłam 5 kg. Okazało się to na bilansie u pielęgniarki. W sumie to się zdziwiłam, czyżbym pierwszy raz w życiu ruszyła z wagą w dół? Otóż to, udało się. Pomyślałam sobie "czemu by tego nie pociągnąć dalej?". Zaczęło się. Już w wakacje 2013 zamiast 95 kg ważyłam 87 kg. Nikt o tym nie wiedział, tylko ja. Później szpital --->dietetyk ----> kolejne kilogramy w dół. Było świetnie, nareszcie uwierzyłam, że naprawdę mogę schudnąć. Pierwsze 2-3 wizyty u dietetyka to było tracenie na wadze 1-2 kg na miesiąc. Później przyspieszyłam i chudłam 3 kg na miesiąc. Działo się tak ponieważ praktycznie jedynymi rzeczami jakie jadłam były bułki grahamki ze zwykłym almette, można powiedzieć, że do porzygu. Bułka bułkę bułką poganiała, ale chudłam? Chudłam. Oczywiście założyłam zeszyt, pewnie każda z nas taki ma bądź kiedyś miała. Doszłam do momentu kiedy znów zaczęłam liczyć kalorie. 1. raz je liczyłam na początku zeszytu, czyli jeszcze zimą, a później, czyli na początku wizyt u dietetyka przez jakieś 3 miesiące ich nie liczyłam, ale wiadomo, liczenie kalorii wręcz uzależnia, staje się obsesją i wróciłam do tego. Najpierw 1200 kcal, później 1000. Marzyłam o zejściu poniżej 1000 i stało się, jadłam 900, 800, coraz mniej. Wykluczałam coraz więcej produktów, jak sobie powiedziałam, że mozzarella jest kaloryczna i tłusta to przeszłam z jedzenia jej prawie codziennie do nie jedzenia jej w ogóle. To samo ze słodyczami, nie wiem co się ze mną teraz dzieje, że sobie na nie pozwalam. Ahhh, jesteśmy coraz bliżej dnia dzisiejszego, obwody spadały, a ja w końcu tak się rozpędziłam, że jestem tutaj, gubiąc nawet 4-5 kg w miesiąc. Dietetyk się martwi, ale to już nie jej sprawa, bo z nią skończyłam roczny program i został tylko szereg końcowych badań. Martwią się też przyjaciele i mama, ale przed mamą daję radę ukryć. Chociaż mam długi język i oni wszyscy wiedzą za dużo, czasem żałuję, że im tyle mówię, ale taki już ze mnie typ człowieka. Podsumowując, droga była długa i wyboista i nadal trwa. Muszę się znów pozbierać. Dam radę.

Notka długa, dziękuję każdej, która dała radę przez to przebrnąć, przez ten mój chaotyczny wywód. Trzymajcie się i oby wam szło lepiej niż mnie :)

Ps. Przepraszam, że nie komentuję waszych wpisów, ale nie mam weny? A nie chciałabym pisać komentarzy na siłę :) Nie oznacza to jednak, że nie czytam i nie jestem z wami!

3 komentarze:

  1. Trzymam za ciebie kciuki, już tyle osiągnięłaś, na pewno się nie poddasz ;*

    OdpowiedzUsuń
  2. Oby tak dalej, uda ci się dotrzeć do celu. Tyle już schudłaś, podziwiam cię :-)

    OdpowiedzUsuń
  3. 4-5 kg na miesiąc to mało..
    Powodzenia i zapraszam do mnie ;)

    OdpowiedzUsuń